Jakiś czas temu odwiedziliśmy sporą część Afryki Zachodniej. Trasa przebiegała z Mali, przez Burkina Faso, Togo, aż do Beninu. Dziś zatem kilka słów o Togo.
W Togo skupiliśmy się na głównie na jego północno-wschodnim regionie, który okazał się dla nas szczególnie ciekawy. Miejsce, w którym spędziliśmy kilka dni nazywa się Koutammakou czyli ziemia plemienia Batammariba, która została wpisana w 2004 roku na listę światowego dziedzictwa UNESCO.
Zdecydowana większość mieszkańców tego jednego z najbiedniejszych krajów świata wyznaje animizm (aż 50% populacji), który opiera się na kulcie zwierząt, roślin i przedmiotów. Fetysze codziennie towarzyszące Togańczykom czy amulety można kupić niemal w każdym mieście. Tradycja i wierzenia ludu Batammariba oparte są na niezwykłej współegzystencji z otaczającą naturą, z którą żyją w doskonałej harmonii. Według nich każda rzecz ma duszę i swoje miejsce w czasie i przestrzeni. Ciekawostką są zlokalizowane w pobliżu każdej wioski święte lasy, w których znaleźć można święte drzewa i święte źródła. To tam Batammariba kultywują tradycyjne obrzędy religijne i inicjacyjne. Nie otrzymaliśmy jednak zgody na odwiedzenie tego niesamowicie tajemniczego miejsca. I dobrze.
Takienty z Koutammakou
Nie mały wpływ na zainteresowanie się tym regionem przedstawicieli UNESCO miały osobliwe budowle, plemienne domy mieszkalne, a raczej zamki nazywane tutaj TAKIENTA. Niezwykła architektura „zamków” i fortyfikacje przypominają trochę ich murowane europejskie, a dokładniej francuskie odpowiedniki. Pierwsze z nich zbudowane zostały już XVII w., przez niewolników, którzy uciekli spod niewoli króla Dahomey’a. Te miniaturowe zameczki służyły im do obrony przed najeźdźcami. Domy budowane były bez użycia żadnych narzędzi, przy pomocy gliny oraz słomy jako spoiwa. Niestety taka technologia wymusza remont po każdej bardziej intensywnej porze deszczowej. Konstrukcja tych wyglądających jak mała forteca domków miała kiedyś za zadanie odpierać ataki wrogów, którzy dostawszy się do wewnątrz, wpadali w śmiertelną pułapkę, zalani gradem strzał z górnych części fortecy.
Coś co zwróciło na nas szczególną uwagę to gliniane kopce, które stoją przed drzwiami każdej takienty. Każdy z nich miał inny rozmiar. Całość okazała się ołtarzem. Batammariba podczas swoich rytuałów pokrywają je pierzem, krwią i innym bliżej nieznanymi mi substancjami. Wszystko wymieszane tworzy biało-czerwone zaschnięte plamy, których po każdej ceremonii przybywa. Te ślady po krwawych rytuałach, składanych ofiarach symbolizują czczone bóstwa oraz dusze przodków, którzy zamieszkiwali daną takientę. Intencje modlitw to oczywiście dobre życie, zdrowie i ochrona przed wszelakimi niebezpieczeństwami.
Wracając do samych zamków, to każdy z nich składa się kilku wieżyczek połączonych dość wysokim murem. Po wejściu do środka mamy do dyspozycji dwie kondygnacje oddzielone drewnianym stropem. Górne piętro jest ważne dla mieszkańców, ponieważ znajduje się tam kuchnia, w której jak u nas spędza się sporo czasu, a także spichlerz.
Dziś Koutammakou należy do jednego z najbiedniejszych regionów na świecie. Ubogie, często głodne dzieciaki, którym nie byliśmy wstanie pomóc, powodowały w naszych sercach smutek, mimo tego, że widzieliśmy uśmiech na ich twarzach. Najbardziej wzruszającym momentem jednak była sytuacja, która wydarzyła się jednego wieczoru podczas ogniska.
Moiz
Młody chłopak podszedł i przysiadł się do naszego rozbitego na dziko obozowiska. Od początku pojawił się problem językowy. Jakieś 20 minut zajęło nam ustalenie jak ma na imię – Moiz. Mimo ogromnej kreatywności współtowarzyszy wyprawy nie udało nam się również ustalić w jakim jest wieku. Przez to w jakich warunkach żyje, i dzięki temu, iż nie działają na niego żadne bodźce typu internet, media czy odwiedzający to miejsce turyści, nie miał w sobie tych naszych „cywilizacyjnie nabytych” złych cech.
Z racji tego, iż sami rozpoczynaliśmy kolację od razu zaproponowaliśmy mu coś do zjedzenia. Pomijając problemy z komunikacją, daliśmy mu puszkę naszego pysznego polskiego pasztetu z krakusa. Niespodziewanie Moiz postawił ją na drzewie, na którym siedział i pobiegł gdzieś tempem biegacza olimpijskiego. Za 10 minut wrócił z 5 braćmi, podniósł pasztet i podzielił go na 6 równych części. Niby nic wielkiego, a jednak to rzadko spotykane w naszych czasach zachowanie. Nie dopuszczał do siebie nawet przez moment myśli, że mógłby zjeść ten mały przecież pasztecik samo nie dzieląc się z braćmi.
Zupki chińskie i śpiewy
Oczywiście musieliśmy ze swojej strony stanąć na wysokości zadania i oddaliśmy gościom jeszcze troszkę naszych zapasów, w których przeważały zupki chińskie. Po zakończonym „posiłku” chłopcy zaczęli nam śpiewać i tańczyć. W taki sposób postanowili podziękować nam za kolację i wyrazić swoją sympatię i zadowolenie. Gdyby, ktoś w Europie zobaczył taką scenkę…
Spotkanie z Moizem i jego braćmi było czymś wyjątkowym. Nigdy nie zapomnę imienia i twarzy tego chłopaka. Jego czysta dobroć i prawdziwość bardzo nas urzekły.Taką lekcją pokory, przypomnieniem sobie, co naprawdę w życiu jest ważne. Refleksją nad naszymi europejskimi „problemami” i dyskusjami typu, a jaki to lakier do nowej fury wybrać i czy mój iphone nie jest już przypadkiem zbyt stary…