Do Malawi dotarliśmy koło południa. „Ciepłe serce Afryki” bije dla swoich mieszkańców i wszystkich, którzy go odwiedzają.
Część 3 Relacji z wyprawy Projekt Southern Africa 2014
Wczesna pora skłoniła nas do wizyty w stolicy – Lilongwe, gdzie uzupełniliśmy zapasy i zjedliśmy obiad w jednej z lokalnych restauracji. Z pełnymi brzuchami i nową energią, ruszyliśmy na spotkanie z jeziorem. Szlak prowadził przez malownicze, urokliwe wioski i właściwie od samego początku naszej wędrówki towarzyszyli nam ludzie. No tak… ludzie Malawi. Jadąc wzdłuż drogi często zajmowali każdą wolną część pobocza. Ze szczerą radością i obowiązkowym uśmiechem witali nas, serdecznie zapraszając do swoich straganów.
Kiedy dotarliśmy na miejsce, do Senga Bay, kolejny raz dali wyraz swej niewymuszonej sympatii. Gdy trafiliśmy do najlepszego klubu w mieście, zabawom, tańcom i przebijaniem piątek nie było końca. Właściwie ich imprezy nie różnią się od naszych. Tańce zakrapiane alkoholem, przeplatane rozmowami, a wszystko dokładnie w tym samym celu – aby uwolnić emocje i pozyskać dobrą energię. Na jedno się tylko nie odważyliśmy – wypicie lokalnego sfermentowanego przysmaku, który nazywali piwem, przerosło nasze możliwości Tym razem wygrał zdrowy rozsądek. Nad ranem czekał nas rejs na urokliwą wyspę Lizard Island, położoną na jeziorze Malawi, licznie zamieszkałą przez jaszczurki z rodziny waranów.
Powód drugi – Jezioro Malawi (zwane również Niasa). Niezwykle, imponujące, ogromne, przejrzyste i ciepłe. Stojąc na brzegu właściwie można odnieść wrażenie, że to morze. Długość zbiornika to 640 km. to jak odległość z Sopotu do Zakopanego. Szerokość 26–80 km, a maksymalna głębokość to 704 m, co klasyfikuje je na 9 miejscu wśród jezior świata. Błękitna barwa woda już z daleka zdradza,że jest bardzo czyste. Przejrzystość sięga 17 m, a w niektórych miejscach nawet 20 m. Pozwala to na obserwację niezwykle bogatej fauny i flory z brzegu czy z łodzi. A niewątpliwie jest co podziwiać.
Takiego skupiska pielęgnic nie spotkamy już nigdzie na świecie. Zgromadzone w ogromnych ławicach kolorowe ryby, w które z łatwością można wpłynąć, zdają się zupełnie nie przejmować naszą obecnością, delikatnie łaskoczą po brzuchu i plecach, jakby zachęcały do zabawy. Z chęcią poczęstuj się kawałkiem chleba prosto z dłoni.
Zaciekawiły nas również zwyczaje tamtejszej ludności. Po przybiciu do brzegu zainteresowały nas licznie zgromadzone na plaży łodzie rybackie i zgromadzeni wokół nich ludzie. Sanga Bay to rybackie miasteczko. Jego mieszkańcy praktycznie cały dzień spędzają na plaży, ich życie toczy się wokół jeziora, a rytm dobowy wyznaczają połowy.
Rybacy wyruszają o 19. Cały proces jest dość prosty. Jedna ekipa to trzy łodzie, dwie duże rozciągają sieci, podczas gdy mała łódka – naganiacz, przy pomocy lampy naftowej, zagarnia ławicę w ich stronę. Gdy ryby są już na miejscu, duże łodzie zamykają koło, naganiacz odpływa, a sieć jest pełna. Nad ranem rybacy cumują do brzegu. Tam czekają na nich kobiety i inni poławiacze, którzy tej nocy odpoczywali. Cały połów przenoszą na ogromne, długie stoły, tam następuje segregacja i osuszanie. Pojawiają się również pierwsi handlarze. Praktycznie w ciągu całego dnia wyprzedają cały połów. Wieczorem rytuał się powtarza i tak 7 dni w tygodniu, kiedy noc miesza się z dniem a dzień z nocą. To praca bardzo ciężka, ale zapewnia byt. Godny, jak na afrykańskie warunki.
Tym razem „FREELANCE GUIDE” – zawód wykonywany przez każdego szanującego się Afrykanina. Tak było w przypadku naszego skippera, który zaraz po zejściu z łodzi porzucił swą profesję i z naturalną wręcz ochotą na dalszy zarobek postanowił uruchomić restaurację. Oprócz pomysłu i dostępu do ryb nie miał nic. I to nas właśnie przekonało. Na szczęście zastawę i przyprawy znaleźliśmy we własnych zasobach, jednak nadal brakowało stołów i krzeseł. To był jednak świetny wybór miejsca. To co początkowo wyglądało zniechęcająco, okazało się mocną stroną. Stoły i krzesła wyrysowaliśmy na piasku, nasz „zawodowy” kucharz przygotował obłędnie smaczną 20 kg rybę. Okoliczności przyrody były niepowtarzalne, a lokal po naszym odejściu zakończył swoją działalność.
Nabraliśmy apetytu na więcej. Kawałek tego pięknego kraju chcieliśmy zabrać nie tylko we wspomnieniach, ale w ciekawych lokalnych pamiątkach. Po naszej sutej kolacji umówiliśmy się na drobne zakupy. Z nieco zuchwałym luzem czekaliśmy na swoich parterów handlowych. Przecież każdy z nas to watażka, guru, arcymistrz biznesu. Z oddali w naszym kierunku podążały dwa chodzące stragany.
Panowie, od szyi po kostki obwieszeni wyrobami z hebanu i sandałowca, zasiedli do negocjacji. Niewinne przymiarki do rozmów przerodziły się w 4 godzinne ostre targowanie. Zakupy okazały się jedną z najlepszych lekcji handlu jaką kiedykolwiek, którykolwiek z nas dostał. Role między nimi były dokładnie podzielone, jeden był prawdziwym artystą, w naszym towarzystwie rzeźbił, tworzył pamiątki na zamówienie, drugi pilnował, aby w kasie wszystko grało. A my płaciliśmy wszystkim. Najpierw oczywiście gotówką, w dolarach i kwachach, potem latarki czołówki, okazały się dobrą walutą dla rzeźbiarza, wykonującego swoją pracę, siedząc na piasku w egipskich ciemnościach. Handel skończyliśmy na koszulkach spodenkach i klapkach…
Zakupy zakończono kiedy w sklepie zabrakło towaru. Teraz to my wyglądaliśmy jak chodzące stragany. Obie strony były jednak bardzo zadowolone. Panowie zarobieni, my obłowieni w unikatowe pamiątki i podarki dla bliskich. Swoją drogą: czy ktoś z Was ostatnio próbował może targować się w centrum handlowym i w rozliczeniu zostawić element własnej garderoby?
Nad ranem ruszyliśmy w stronę Parku Narodowego Lake Malawi. Po drodze udało nam się odwiedzić przedszkole, pełne uradowanych naszym widokiem maluchów. Za każdym razem wyjeżdżając z Polski, planujemy spotkanie z dziećmi, bo dają nam ogromną dawkę radości i niezłą lekcję pokory. Na szczęście nasze polskie dzieciaki chętnie dzielą się swoimi zabawkowymi zasobami. Nic nie cieszy bardziej od szczerego uśmiechu obdarowanego brzdąca, były piątki, żółwiki i obowiązkowe przytulasy. Naładowani pozytywną energią, uzbrojeni w świetne humory dojechaliśmy do Cape McClear. Na plaży czekało nas wesołe powitanie w akompaniamencie muzyki lokalnego bandu. Kilku młodzieniaszków wyraźnie ożywiało okolicę, wystukując rytmy o zbiorniki po oleju czy wodzie. Byli uroczy i grali znakomicie!
Udaliśmy się w rejs na kolejną bajeczną wyspę na rzece Malawi – Mumbo Island. Prosto z łodzi wskakiwaliśmy do orzeźwiającej wody, odziani w ABC podziwialiśmy bogactwo tego jeziora. Małe rybki dosłownie same wskakiwały na nasze dłonie, więc każdy z nas, wypowiadając w myślach swoje złote życzenie zwracał im wolność. Dla nas życzenie było jasne: zawsze móc tu wrócić.
Wracając podziwialiśmy polowanie bielików afrykańskich. Te majestatyczne, wielkie ptaki, żyją w parach. Ich łupem padają głównie ryby, dlatego żyją w pobliżu wody, jezior, rzek czy brzegu morza. Ze łzą w oku pożegnaliśmy się z malowniczym jeziorem Malawi, ale na szczęście nie z samym krajem. Kolejnym naszym celem był Park Narodowy Liwonde z dziką, zachwycającą rzeką Shire oraz góry Mulanje i niekończące się plantacje herbaty.